z nami gorzej chłopa... Czegoż nas ztąd pędzicie?...
— Boście tu ani wy, ani nikt niepotrzebny — począł wołać głośno mężczyzna. — Tu pustynia, tu nie ma nic... A ktom ja, parobek czy ziemianin, nikomu nic do tego...
— Ależ to u nas jeszcze nie bywało — wtrącił niecierpliwszy Lasota — żeby gdziekolwiek zapierano podróżnemu drogę i nie dawano mu nawet spocząć, a popaść koni.
— Spoczywajcie! konie paście tam za rzeczką — krzyknął, tupiąc nogą i podnosząc oszczep nieznajomy. — U nas, co nie bywało nigdy, to się może stać. Drogę do Płocka gotowem wam jutro rozpowiedzieć.
I drżącą ręką znów pokazał na rzeczkę. Dersław patrzał nań, jak w tęczę, i odrazu uśmiechać się począł.
— Słuchaj, Okoń, a toś ty oszalał, czy co?
Gdy to imię wymówił, stary się rzucił i gwałtownie przypadł ku niemu z takim ruchem, że się Lasota miał już do miecza. Dersław pozostał spokojnym.
— Byłbym gardło dał, że ciebie na świecie nie ma! — zawołał.
— Tak, bo Okonia na waszym świecie nie ma... nie ma — począł gniewny stary.
Lecz powiedziawszy to, jakoś ochłonął i opamiętał się.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.