na książęcych dworach, coś do ludzi przywykł był, mogłeś tu siąść... tak...
Nie dokończył.
— Właśnie dla tego, żem na dworach zęby zjadł, żem pański chleb gorżki za długo gryzł, żem ludzi zbrzydził, poszedłem na te pustynie — zawołał Okoń.
— I żyć tu możesz?... sam?...
Na to pytanie Dersława nie odpowiedział Okoń. Właśnie drożyna kręta, którą się na wzgórze spinali, zakręcała się i w wąwozie, jakby między przerwanemi wałami staremi, w dół nieco się spuściwszy, ujrzał Nałęcz, jak misę ogromną wklęsłą, starego grodziska podwórze, trawą zarosłe. Do jednego z usypów przyparta była chałupa na pół w ziemi, na pół z bierwion grubych ponad nią wystająca.
Do koła też szop i kleci było dosyć, ale to wszystko biednie i nędznie wyglądało.
Gdy w dziedziniec, zewsząd osłonięty wałami, wjeżdżali, ludzi kilku, jakby na pogotowiu stojących z toporami w ręku, wyjrzało, i na dany przez Okonia znak, pochowali się, oprócz parobczaka na krzywych nogach, przygarbionego, który Dersławowego konia wziął.
Okoń gościa swojego prowadził do głównej chałupy. Tu niewiasta w białej namitce, nie stara jeszcze, stojąca w progu, z przekleństwem jakimś, obcego najrzawszy, pierzchnęła.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.