Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

wodzili, że nie ma człowieka, coby koronę przynoszoną mu odrzucił, jednak każdy z nich, gdy sam z sobą i myślami pozostał, frasował się i wątpił.
Wszyscy, choć się do tego nie przyznawali głośno, wiedzieli, że na dziwacznego Włodka Białego trudno było rachować na pewno.
A jakim go klasztór uczynił, tego się tylko domyślać mogli. Od powrotu z ziemi świętej nikt nie widział księcia.
W chwili, gdy stolica Burgundyi, którą jedni z francuzka Diżonem, z[1] drudzy z łacińska Dywjonem zwali, pokazała się wreszcie oczom, długo już tęsknie jej wypatrującym, gdy przewodnik Francuz pokazał im najwyższą wieżę kościoła św. Benigna, przy którym był klasztór Benedyktynów, a w nim ów książę, wygnaniec dobrowolny, nadzieja Wielkopolanów, wszyscy oni posmutnieli.
Losy ich poselstwa wprędce się rozstrzygnąć miały.
Każdemu z nich teraz stanęły trudności zadania, od czego począć? jak postąpić?
Przedpełk pierwszy przeżegnał się, znakiem tym wzywając niejako opieki Bożej, za nim poszli drudzy.

Przewodnik, mały człek, twarzy czerwonej, okrągłej, wesołej, lśniącej, rad, że już zbliżył się do celu, był w najlepszym humorze, śmiał się do

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – a.