szerokich ramion, w czarnym habicie zakonników św. Benedykta. Twarz jego piękna, blada, z postrzyżonym włosem jasnym, z ram tej sukni mniszej wychodziła, malując się wyraziście na szarem tle murów celi.
Rysy jej regularne, oczy niebieskie duże i wydatne, czoło wyniosłe, usta zapadłe i ściśnięte, stanowiły fizyognomię uderzającą wyrazem, charakterem niełatwym do odgadnienia, lecz wcale z suknią i powołaniem zakonnika niezgodnym.
Namiętności gwałtowne całe to oblicze zmęczyły i porysowały niezatartemi śladami przejścia swojego. Coś po nich zostało niespokojnego, podrażnionego, nieokiełznanego jeszcze. Czasem, gdy czoło i oczy już się zdawały ukołysane i rozpogodzone, w ustach poruszających się i krzywiących jak gdyby gorycz je struła, ból, ironia, gniew burzyły się niepohamowane.
Białe, z długiemi kościstemi palcami ręce, to habit na piersi targały, to się przesuwały po czole dumnem, to zaciskały się namiętnie. Chodził, stawał, przysłuchiwał się.
Być może, iż w ten stan podrażnienia wprawiła go wczoraj przez Buśka przyniesiona wiadomość, iż jacyś polscy panowie przybyli do Dyżonu, i że się dawnemu księciu, dziś mnichowi, pokłonić chcieli.
Usłyszawszy to Biały, rzucił się poruszony i przejęty.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.