Książę marszczył się, słuchając.
— Milczże mi! — zawołał.
Począł się po izbie przechadzać.
— Gdybym i chciał, nie puszczą mnie ztąd, — począł na pół do siebie, w pół do Buśka, przy którym zwykł być mówić, co mu na myśl przychodziło. — Pokazują mnie tu jak kość wielkoluda, co wisi w kruchcie, za osobliwość gościom swoim, chlubią się, że mają krew królów polskich w zakonie.
Musiałem porzucić Cystersów... jeżeli od Benedyktynów ujdę, co powiedzą ludzie?
— Paneczku, — żywo przerwał Buśko — a niech oni sobie tu gadają co chcą, my ich ztamtąd słyszeć nie będziemy.
Kiedy po nas te pany przyjechały, — jedźmy! jedźmy!
Książę milczał. Ośmielony Buśko zbliżył się do niego.
— Niech paneczek przypomni, — rzekł cicho, — te dni straszne, kiedy mu habit cięży i piecze, kiedy w nocy zasnąć nie można, bo się Gniewków śni i Polska śni... Wiele to razy chcieliście boso bodaj i o kiju się ztąd wyrwać? albo tak nie było? albom ja nie słyszał i nie widział?
Lepiejże z niemi teraz jechać, niż gdy ich nie będzie, jęczeć i żałować.
Książe spojrzał nań pogardliwie, gniewnie,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.