rodu, choć nikt go sobie nie umiał wytłumaczyć, ani się domyślał, jak to przyjdzie.
— Pan Bóg wszechmocny! Bóg czyni cuda! powiadano. — Czemuby nie miał nam Piastów powrócić.
Jednego dnia tej brzydkiej wiosny 1373 roku, Dersław gniewał się po szlachecku na Pana Boga, na deszcz, na zimno, na wiatr, które mu z domu nie dawały wyruszyć.
A siedzieć w domu z synem i żoną samemu, bez nadziei, żeby kto w pluchę taką przywiózł plotkę, bez możności wybrania się po nią w sąsiedztwo — Dersław nie lubił. Gryzł się tą nudą tak, że i jeść nie mógł i wszystkich łajał a gderał.
W tem, gdy raz jeszcze zrozpaczony wyglądał przez małe okienko w podwórze, ujrzał z podziwieniem wielkiem przed oknem samem, łeb koński, a na łbie tym bardzo sobie dobrze znane rzemienne z mosiądzem ozdoby, których, choć od wielu łat[1] nie widział, był pewnym że je u Lasoty pamiętał.
A tego nieszczęsnego Lasoty już lat przeszło dwa nie było, bo się do Białego przywiązał i z nim pozostał.
Dersław natychmiast wypadł do sieni i tu mu do kolan się pokłonił obmokły Lasota, na którego twarzy trudów dlugiej[2] włóczęgi nie bardzo znać było. Wyglądał zdrowo, tylko się na Węgrzech opalił.