Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

mał... Dla czego właśnie w tej chwili to przypomnienie ubodło go w serce?...
Nie dano mu się rozżalić. Stary Gniewosz, który się już tu jakby za wojewodę i marszałka razem książęcego uważał, cisnął się do niego.
Ziemianie Sikora, Zlazły, Dzięgiel, Zaraza, Szaszor — otaczali go z pokłonami i pozdrowieniami. Wszyscy wyrażali z prosta jak byli szczęśliwi, że im powracał.
Książę wbity w pychę tem powodzeniem, już myślał tylko, jakby z niego korzystać.
— Gniewoszu mój — odezwał się — nie potrzeba tracić czasu... Nim pójdzie głos o mnie, trzeba zająć — co tylko się da pochwycić... Lepiej zagarnąć więcej, niż za mało... Dzielnicę mi muszą dać, jako Piastowi przystała...
Ludzi z sobą przywiodłem z Włocławka, póki czas, potrzeba na Złotorją co prędzej.
— E! miłościwy książę — pospiesznie odezwał się Szaszor — z Romlikiem sprawa będzie ciężka. Ja go znam, on tak łatwo zamku nie puści... Choćby i listy królewskie widział — nie posłucha. To kamień, nie człek, a porósł tam w pierze — ho! ho!
— Na Romlika jest sposób — przerwał Sikora.
— Jaki? — podchwycił razem Gniewosz i książę.
— Romlik się na święta wybrał do brata, do Podgórki — rzekł Sikora. — Nie ma co myśleć,