Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

A że nigdy bez miecza u boku nie sypiał, bo to był zwyczaj ziemiański że go przy łóżku kładziono; — równemi nogami chwyciwszy się z pościeli, kord porwał i wybiegł ze świronka.
Dziedzińczyk pełen był konnych ludzi i pieszych, którzy już do dworu wtargnęli.
Napaść nocna widoczna.
Sam jeden Romlik nic przeciwko gromadzie tej nie mógł, ale nie rozważając wprost rzucił się na ludzi, co się do dworu cisnęli.
Noc była ciemna; nie postrzegli by go byli i nie poznali napastnicy, gdyby w tej chwili jeden z nich, z chaty w której czeladź spała, nie wyniósł zapalonej drzasgi, biegnąc z nią do dworu.
Właśnie Romlik z kordem dobytym cisnął się do progu, chcąc sobie torować drogę dla obrony brata.
Szaszor, który stał we drzwiach postrzegł go, poznał i natychmiast rzucił na niego.
Inni za tym przykładem idąc, wnet otoczyli, ścisnęli starego — który bronić się nie miał czasu, z tyłu ktoś przypadłszy miecz mu wyrwał, cała gromada opasała go, powalono na ziemię i jeden z pachołków, u pasa mający sznury, zaraz niemi krępować począł, ręce mu w tył wyłamawszy.
W mgnieniu oka na barki go wzięto, na konia wrzucono i przymocowano do niego; napastnicy