— Miłościwy książę — odezwał się. — Kiedy się wiedzie, trzeba korzystać, szkoda czasu... Później się ludzie opatrzą, ciężej przyjdzie gródki zdobywać.
Biały wstał z twarzą rozjaśnioną.
— Cóż myślisz? — zapytał.
— Mybyśmy dziś z tą siłą mogli się puścić na Szarlej, i ten by się nam zdał.
— Sądzisz? — spoglądając nań nieśmiało, szepnął książę.
— Jak mi Bóg miły, kiedyśmy Złotoryą wzięli, Szarlej zdobędziem...
— Jakim sposobem?
Szaszor wąsa darł.
— Ja znajdę sposób — rzekł. — Nim konie spoczną i zjedzą, pchnę takiego człeka com go pewien, aby popłoch rzucił w Szarleju i oznajmił im, że Złotoryęśmy wzięli. Zlękną się. Szarlej, choćby przyszło oblegać, nie taki mocny... załoga mała.... Poddadzą się.
Na twarzy Białego razem z radością pewien strach się malował — lękał się stracić co już trzymał, przez zbytnie zuchwalstwo. Zawahał się.
— A jeśli się nam nie powiedzie? — bąknął nieśmiało. — Pokusić się i odejść ze wstydem — gorzej niż się nie porywać.
— Ale my Szarlej weźmiemy, jeśli tylko prędko się nań rzuciemy — gorąco wtrącił Sza-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.