przytomnych... Radośne głosy Ulryka, Dobrogosta, Arnolda mięszały się z sobą.
— Wina, na przywitanie gościa naszego! począł Bodcza natarczywie. Frydo! każ podać, co dom ma najlepszego, bo gość to wielki, a — Bóg świadek — niespodziewany...
Biały, który zjawił się tu, nie bez pewnej obawy i zasępienia o troski — wnet się ożywił... Twarz rozweselona odmłodniała i zatarły się na niej ślady widoczne przebytych lat w celi klasztornej...
— Pokruszyłem więzy, które mnie przykuwały — odezwał się — i spodziewam się nie dać ich już włożyć na siebie... Pan Bóg mi poszczęścił — ale potrzeba jeszcze wiele, wiele, bym stanął u celu...
— A! tak! westchnął w pół go obejmując otyły Bodcza... z Sędziwojem sprawa...
— Nie tyle się o nią troszczę — zawołał książę, jak o to, aby w Budzie mi królowa siostrzenica dotrzymała słowa... Mam jej obietnicę, że mnie popierać będzie... Jeżeli się czas jakiś utrzymać potrafię tu... królowa to wyrobi u Ludwika, że mi odda dzielnicę...
Słowa te wyrzeczone z taką śmiałością, jak gdyby prawdą były, uczyniły radosne wrażenie na słuchaczach.
Książę w istocie łudził się... Jeżeli miał obietnice królowej ogólne, co do zapewnienia
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.