go więcej jeszcze — nie taił już, że się o koronę polską dobijać myśli.
Mówił to z takiem zaufaniem w losy swe i siłę, że wszystkim, nawet Bodczy powątpiewającemu o nim, zamknął usta.
Na twarzy Frydy odbijało się każde jego słowo... Chciałaby była nie stracić żadnego, módz nie odchodzić i nie spuścić oczów z niego, przybliżyć się doń, lecz starania o wieczerzę zmusiły ją do wyjścia...
Zaledwie kilka kroków zrobiła w korytarzu, gdy przy słabym blasku ogniska, które przez otwarte drzwi kobiecej komory wpadało tu, ujrzała maleńką a pękatą postać jakąś cisnącą się jej do kolan i usiłującą pochwycić rękę...
Śmiech towarzyszący tej napaści przypomniał jej i dał poznać Buśka, który tu niegdyś z księciem przesiadywał, i uprosił się dziś za towarzysza, aby miłe powitać wspomnienia.
— Buśko! to ty chyba! — zawołała Fryda, której wszystko co do księcia należało, miłem było.
— Ja! to ja — odparł zadyszany mały[1] — Takem go prosił, że mnie wziął tu z sobą... O! moja królowo! jakże tu u was dobrze i miło!
Fryda go wprowadziła za sobą do izby...
Spojrzała nań, przy świetle ogniska... wydał się jej bardzo nabrzękłym, zbabiałym i starym, ten dawniej wesoły i pocieszny śpiewak i bajarz.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.