Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Uczyniło to na starym wrażenie, w tem Sędziwoj[1] rzekł, rękę mu kładąc na ramieniu.
— Słyszę byliście u ks. Władysława i musicie wiedzieć co on zamierza? Źli ludzie złą mu myśl poddali, gubi się biedaczysko... Żal mi go...
Gniewosz tylko coś niewyraźnego przebąknął.
— Wiecie co? Gniewosz... byliście z nim dobrze — póki czas, ratujcie go.
— Cóż ja mogę? panie wojewodo? — zamruczał stary.
— Będziecie mogli, gdy zechcecie, powiedzieć mu słowa prawdy, ciągnął dalej poważnie wojewoda. Dawno się od kraju oddalił, nie zna go, nie widzi tego, że się na żaden sposób nie utrzyma, gdy ja na niego pójdę, król nań zagniewany, mógłby go rozbroić pokorą, a tak nie otrzyma nic, życie może stracić, lub pójść na długoletnią niewolę...
Włocławek wzięty, ten sam los Złotoryę i inne zamki czeka...
Ruszył ramionami.
— Nakazano mi największą surowość — mówił — nikomu przebaczonem nie będzie... Głowy na karku nie pewien...
Choć nieco przestraszony, i otwartą mową Sędziwoja wywiedziony ze złudzeń, Gniewosz chciał sprobować stanąć w obronie Białego...

— Panie wojewodo — rzekł — trzeba bo mieć

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.