Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 043.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

komnacie, wylewając się na podwórze, gdzie jéj zdala wtórowano.
Śpiewające dziewuchy, gdy przyszło coś zbyt surowego w pieśni, zakrywały sobie oczy, odwracały głowy, osłaniały się rękami, zarzucały fartuszkami, ale śpiewały ochoczo.
W chwilę potém opadały ręce, odgarniano zasłony, błyskały oczy śmiechu pełne i usta różowe.
Piękna czarnobrewa swobodnie się opierając na poręczy siedzenia, przechylała się w takt pieśni, kołysała, jakby giętką kibić i kształty toczone chcąc ukazać. Czasem podnosiła rączki białe, klaskała w nie zlekka, to spuszczała na kolana, niekiedy szybkiém, ukradkowém wejrzeniem przelatywała po izbie i twarzach, po drodze zawadzając swawolnie o gorące oczy młodzieży.
Każdy, na którego padł wzrok ten czarodziejki, mimowolnie drgnął, jakby go kto mieczem przebił, ale nim pogonił za nim, już on gdzieś odleciał daleko — król na nią tylko patrzał, czasem usta zwilżył trochę w złotym kubku, który stał przed nim i znowu go stawił przed sobą zamyślony. Dwór czatujący na pańskie wejrzenia, dzisiaj go nie mógł pochwycić.
Boleszczyce popatrzywszy przez okna, poszeptawszy w progu, pośmiawszy się z przyjaciołmi u wnijścia, wreszcie się do izby skierowali. Rozstąpiły się im straże, zaczęli głośno witać znajomi — usuwali się wszyscy. Szmer się stał, król