Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 057.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— No — ozwał się najstarszy z Toporów, my tu sobie sami sługami dziś być musiemy, gdy nam na to zeszło że własnéj czeladzi wierzyć nie można. — Niechże młodzi ognia naniecą, kołem siadajmy wszyscy, a zacznijmy radzić o sobie aby czasu nie tracić.
Tedy Mścisław, obejrzawszy się dokoła, odezwał się głosem cichym, iż Biskupa Stanka ma nadzieję oglądać, życząc aby się z naradą wstrzymano aż przybędzie. Na to téż inni godząc się, zamilkli wszyscy.
Nieco na uboczu, młodzi, których myśl weselsza nie opuszczała, choć starszych twarze posępne były, wzięli się ochoczo i swawolnie do naniecenia ognia. Wieczór był piękny i spokojny, ale rosa padała tak obfita, iż ognia rozpalić nie przyszło łatwo. Namęczyli się dosyć nim go potrafili dobyć, a gdy z chrustu suchego i gałęzi płomię się ukazało, aż raźniéj się zrobiło wszystkim. Ten i ów dobywać począł co przywiózł z sobą, bo każdy się po troszę opatrzył na drogę. Pokładziono na trawie, co kto przywiózł, podobywano baryłki podróżne, wyciągnięto z sukien kubki, i wzajem się częstując, pokrzepiać zaczęto, przyczém wrzawa i rozmowy coraz się weselsze rozlegały...
Mścisław tylko z księdzem siadłszy na uboczu, sparł się na kolanach, i ani jadł ani pił, ani się zdawał słyszeć co się wkoło niego działo, tak