Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 059.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nęli ziemianie, a Biskup skinął na Mścisława. Pan z Bużenina pochylił głowę, potrzebował chwili by mu głos w piersi zastygły powrócił, tak gniew i przypomnienie krzywdy doznanéj je ucisnęło. — Nareście stłumionym, cichym ozwał się oczy podnosząc.
— Radzić nam o sobie potrzeba, miłościwi panowie — radzić samym, bo i my się bez opieki zostali, wydani na pastwę jakby dzikiemu zwierzowi! Radzić nam trzeba, jeśli ginąć nie mamy.
Zatrzymał się nieco, szmer poszedł koło.
— Czas o sobie myśleć — dodał, — i głowę spuścił, bo znowu mu głosu zabrakło. Milczeli wszyscy, czekając co daléj mówić będzie. Mścisław, jakby się w nim gotowało i wrzało, bełkotał tylko, ręką po czole wodząc spotniałém, w ziemię patrząc nie na ludzi. Żal brał widząc silnego człowieka, którego boleść niemym czyniła.
— Radźmy — rzekł stłumionym głosem, jeśli ginąć nie chcemy.
— Radźmyż! podchwycił ulitowawszy się nad nim Topor, na lasce z siekierką oparty — radźmy o sobie. (Wszyscy owi Topory, Starżowie i Kołki bez siekier nigdy nie stąpili).
— Sprawę moją znacie — odezwał się wreszcie Mścisław niepodnosząc oczów. — Srom mówić o niéj, a no, gdy człeka zwiérz okaleczy, ranę okazać musi, choćby sromotnie był okaleczony. Tak i ze mną. — Sromotnie okaleczony jestem