Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 147.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałem ojcze mój, abyście sami oczyma własnemi widzieli, na własne uszy słyszeli, nie z moich ust, ale od obcych ludzi — jak się tu u nas dzieje, abyście to odnieśli królowi Wratysławowi i królowéj Swiatawie. — O poprawie, o upamiętaniu króla, o zgodzie, już pomyśleć nie można — radzić potrzeba ziemi téj, aby się nie pokalała i nie ginęła.
Niechaj opiekę nad nami weźmie lepiéj król pobratym i pokrewny, niż obcy.
— A cóż z królem uczynicie? — zapytał duchowny po cichu, mową, w któréj się czeszczyzna przebijała. — Wojnę mu wytaczać? on w niéj najsilniejszy, nie łatwo go pożyć przyjdzie.
— Sam on się zabije nieprawością swoją — odparł biskup wzdychając. — Nie potrzeba ziemskiéj siły, aby go obalić, piorun Boży spadnie na jawnogrzesznika.
Kościół ścierpieć nie może tego, co się dzieje. Czekałem, byłem i jestem cierpliwy, ale miara się przebiera... Jeszcze chwila a z czary nieprawości wyleje się ciecz za brzegi.
Dziś on, mnie, namaszczonemu pasterzowi téj owczarni, któréj on jest najpierwszą owieczką, on mnie, napominającemu go władzą, od Boga mi daną, precz iść kazał, jak podwładnemu pachołkowi i precz mnie za drzwi słowem wyrzucił.
Duchowny wzdrygnął się słuchając i ręce załamał.