Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 157.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nosił się z prosta, latem i zimą w sukni z grubéj tkaniny, z szyją obnażoną, a koszuli nie znał nigdy, wedle prastarego obyczaju. Głos miał jeszcze potężny, choć piersi już zaklęsłe, a słuch taki że muchy brzęczenie chwytał zdaleka. Wzrok mu się tém opłacił, bo utraciwszy go, uszy sobie zaprawiał, aby mu zań starczyły. Z pod owéj sukmany staréj, gdy się rozpięła, widać było ciało porosłe jak u niedźwiedzia, włosy grubemi, gęstemi, które i ręce i twarz nawet niemal całą okrywały.
Lękali się starca wszyscy w domu, bo gniewny był, w gniewie zapamiętały, choć pod inny czas i dobrym być umiał bez miary. Gniewu zaś potrzebował jak chleba, a gdy doń powodu nie miał, to i jeść nie mógł. Gdy się rozżarł, nałajał, nasrożył, wykrzyczał, dopiero mu życie wracało.
Wzrok utraciwszy, miał zawsze pod ręką, gdyby oczy drugie, chłopca lat dziesięciu, który go wodził, patrzał zań, a mówił co mu kazano. Stary, rękę wyciągnąwszy, za długi, spuścisty kołnierz go trzymał, w drugim ręku kij mając. Tak zamek obchodził, gdzie mu oczów chłopca nie starczyło, sam ręką macając. A palce jego dotykając rozpoznawały nawet twarze, tak że człeka milczącego, dłonią mu powiódłszy po obliczu, nazywał. Pamięć miał zaś taką, że kogo raz widział, czyj głos posłyszał, zawsze sobie go przypomniał.