Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 170.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Warczał tak starzec długo, młodzi stali słuchając i nie wiedząc co z sobą poczynać mieli. Tyta się dawno wysunęła, widząc na co się zanosi. Widać ją było, jak po za drzwiami przysłuchując się, niespokojnie chodziła. Odolaj łajał i srożył się. Nagle zamilkł, ucha nastawił, jak gdyby odpowiedzi czekał, ale już nawet Dobrogost nie śmiał się odzywać.
— Dobrze, żeście do Jakuszowic zajechali — rzekł w końcu — dawnom ja za któremi z was słać chciał... Wróciwszy na dwór powiecie swoim wszystkim Jastrzębiom ile ich tam jest, że ja ich za ród mój i krew moją znać nie chcę, póki w tym kale zostaną. Na wojnę idźcie, niech was i pozabijają, jest dzieci dość, narodzi się ich jeszcze więcéj, ród nie przepadnie, a po barłogach dworskich się wylegać, wara!
Potrząsł swoją siermięgą.
— Jak ja grube sukno nosić, bławatów nie tykać, gruby chleb żréć, to wasza powinność i służba. Postroili was na pośmiewisko, jak królewską kobyłę, która słyszę téż w złotogłowie chodzi. Zrobili z was czeladź nie drużynę. Ej! Śmierdzicie mi, śmierdzicie, Boleszczyce!
Dobrogost widząc go tak niełaskawym i miarkując, że już nic do stracenia nie mieli, znów się ośmielił odezwać.
— Miłościwy ojcze, króla opuścić gdy mocen