Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 040.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień był jasny i piękny, niebo pogodne lekkiemi białemi zasiane chmurkami, wiosenne wesele wiało w powietrzu — porankowy ten świat, na którego licu żadnéj zmiany widać nie było, na wszystkich strwożonych wczoraj podziałał uspokajająco, i królowi téż męztwo a buta zwykła wracała.
To co się wczoraj stało wydawało się jakby snem, zmorą jakąś gorączkową, marzeniem i ułudą. Bóg nie przestał być łaskaw na ziemię.
Słońce weszło jasne i ciepłe, powietrze czuć było wiosną, wiatr przynosił wonie młodéj roku pory, drzew rozwitych zaledwie, kwiatów co się otwierały, roli ożywionéj rosą.
Na przedmieściach nie widać było ani ruchu wielkiego, ani nadzwyczajnego nic, życie zdawało się znowu płynąć dawném swojém korytem.
— Widzicie! — odezwał się Borzywój do Dobrogosta, jadąc za królem, widzicie, nic się nie stało! — Nic się nie stanie. Tchórze od nas pierzchnęli, to ze wstydem wrócą, a że tam klecha jakiś zuchwały, króla się ośmielił kląć publicznie, czy to pan Bóg zaraz ma tego słuchać.
Toć to przecie król, namaszczony i koronowany pan!. Z nim nie łatwo, a klesze damy naukę!
Dobrogost niemiał téj odwagi co brat, popatrzał nań, głową pokiwał i rzekł niby z innéj beczki poczynając.
— Co to nam na dworze ludzi wczoraj ubyło?