Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 054.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

scy tak lękali, niemogła dojrzeć, zrozumieć, i dla tego coraz zabobonniejszą trwogą czuła się przejętą.
Chciała koniecznie widzieć króla, sądząc że go potrafi popchnąć do gwałtownego kroku, któryby tę niepewność zakończył — czekała nań wieczorem, czekała nie śpiąc noc całą, widziała go błądzącego w ciemnościach, stojącego pod kościołem — nie przyszedł do niéj.
Nie była więc już niczém dla niego, dla nikogo. — Dwór, ludzie zapomnieli o niéj, odstąpili. Strach i gniew na przemiany nią miotały.
Czekała ranka w oknie.
— Przyjdzie zrana! — mówiła sobie — ale czekała nadaremnie. Widziała jak król wyjechał na łowy, minął okno jéj, nie spojrzawszy w nie, nie zwróciwszy się ku niéj, nie pozdrowiwszy zapłakanéj.
Krysta padła na posłanie i wypłakiwała piękne oczy.
Służba jéj nawet niewierna, gdzieś się porozbiegała, nie było jéj, nie mogła nawołać, nikt nie słuchał i nie przychodził. Samą ją tak rzucili.
Tak dzień cały spędziła naprzemiany gniewając się i płacząc. Wody nie było we dzbanku, zapomniano przynieść jadło.
Sama poszła czerpać do studni, nikt, widząc ją, nie odwrócił się, nie zlitował, nie pomógł. Dzień ten był jak wiek długi — płakała, dumała,