Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 056.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Orszak który go otaczał, wojacy jego byli mu posłuszni, z niemi, z tą garścią odważnych jak on sam ludzi, gotów był rzucić się na tysiące — nie lękał się już nikogo.
Gdy Krysta po omdleniu otwarła oczy, ujrzała twarz pańską nad sobą, światło się już w izbie paliło, dziewki strwożone, zapłakane, pobite i pokrwawione, pilno się koło niéj krzątały.
Odetchnęła jakby odrodzona na nowo, po dniu i nocy strasznéj męczarni.
Ciemnemi oczyma patrzał na nią król i dumał.
— A! panie mój! — królu mój mileńki! — wy Krysty swéj, wy sługi swojéj nie porzucicie, — odezwała się głosem słabym i pieszczotliwym, wyciągając ręce ku niemu. — Wszyscy mnie opuścili wczoraj. — Wody, kropli wody nie było. Krysta boso sama do studni chodziła...
Król wrzał gniewem.
— Zasiec każę te sługi i psami wyszczuć ze dworu — wołał — podłe suki... którym nigdy wierzyć nie można... Uspokój się Krysta, przepędzę te wiedźmy, znajdziemy inne.
Wstała z posłania blada Krysta, na któréj twarzy jeden ten dzień i noc, straszne zostawiła ślady — oparła się o pana swego i płakała.
— A! mówiła cicho — jak to straszno samą tak zostać, niemieć nikogo i ginąć trwogą każdą godziną i umrzeć niemódz nawet. Królu mój! nieopuszczaj Krysty twojéj.