Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 067.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Babo, ślepsza odemnie, idź do kąta kądziel prząść, co ci do mnie!
Oko chodził za starym płacząc i drzémiąc; Hyż w końcu położył się w pośrodku dziedzińca na trawie i wzrokiem tylko za paném wodził. Tak było i tego dnia i drugiego. Nocą wreście legł starzec i zasnął mocno, ale nadedniem o brzasku zerwał się znowu i wyszedł.
Czuł że dnieć musiało — podsłuchiwał czy kto nie jedzie? — Nie było nikogo. — Bydło wypędzali dopiéro na rosę i stadnina z noclegu powracała.
Stary wdrapał się na sam wału wierzchołek, Hyż nosem ciągnął powietrze i pomrukiwał jak był zwykł, gdy zdala co poczuł.
— Jadą! — rzekł stary.
Widać nie było, słychać nie było — czuć było.
Zszedł Odolaj podparłszy się na ramieniu Oka i potoczył do izbicy, siadł w rogu jéj, pies się na swoim barłogu położył — czekali.
W tém tętnieć już i brzęczeć zaczęło na drodze, wrota skrzypnęły, koń zarżał, chód słychać było żywy i zgrzany, zmęczony, ocierając pot z czoła wszedł Dobrogost.
Stary z kąta zapytał tylko.
— A który tam!
— Dobrogost Mszczujów.
— Hultaje jacyś — począł Odolaj — psy parszywe — co wy sobie myślicie? — Czém ja dla