Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 149.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

psy kośćmi drażniąc i śmiejąc się, gdy się gryzły. Gwar ogromnego tłumu, który chwilami wiatr otwartemi przynosił oknami, nie zdawał się go obchodzić.
Cała ta noc zeszła przy pochodniach na przyspieszonych przygotowaniach. W mieszkaniu dwóch królowych, niewiasty płacząc odzierały opony, chowały sprzęty, biegały wylękłe z rąk wypuszczając bezsilnych, co która chwyciła. Wielisława tuliła syna. Mieszko dopytywał, niemal wesoły, dokąd jadą?
Stara Dobrogniewa jak pierwéj rzekła, tak strzymała — ona ani jéj dwór nie myśleli z zamku wychodzić. Ochmistrzowi swemu rzekła niewiasta surowa:
— Niech sobie idzie kto chce, a ja tu zostanę. Królową jestem i mam prawo tu być, tu będę mieszkała i tu umrę. — Niech ucieka kto chce — ja zostaję!
Próżno prosiła ją synowa, błagał Mieszko. Pogłaskała go po włosach miękkich, pocałowała w czoło, dwie łzy się jéj puściły i rzekła:
— Idźcie wszyscy, ktoś przecie zostać musi, aby ród królewski nie zginął cały i nie ustąpił miejsca... Niech mnie wypędzą, zobaczemy czy będą śmieli, lub niech zabiją — ja zostanę!
Powiedziano o tém królowi, posłuchał i nie rzekł nic. Nie myślał się jéj sprzeciwiać. — Wieczorem poszedł sam do niéj.