Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 196.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chali, i z tyłu jadąc za wszystkiémi, aż do cmentarza i kościółka się zbliżyli. Z rodziny wszyscy weszli w ogrodzenie, otaczające cmentarz, oni na koniach, przed wrotami się zatrzymali.
Trumnę niesiono naprzód do kościoła, gdzie odśpiewane być miały psalmy i dokonana reszta obrzędu... Na cmentarzu już obyczajem chrześciańskim widać było wykopany dół, do którego ciało spuścić miano...
Stojący na koniach Boleszczyce, nie ruszyli się ztąd, do kościoła wnijść nie śmieli... Kilkoletnie wygnanie patrzało z ich opalonych i bladych twarzy.
Wszyscy postarzeli nad miarę — a każdy rok tułactwa, dwoma i trzema zapisał się na licu marszczkami. Borzywój na pół był siwy.
Owych młodzieńców wesołych, raźnych, gotowych w ogień i wodę, poznać w nich było trudno. Między obcymi stracili dawną swą butę, przywieźli do domu znękane niewczasami ciała i wymęczone dusze.
Stali, do siebie nawet przemówić nie śmiejąc, pogrążeni w smutku, a Andrkowi w oku łza się kręciła. Szmer oburzenia i niechęci, jakim ich przywitano tkwił im w sercach, więcéj się spodziewali litości u swoich. Nikt, nikt nie wyciągnął dłoni, nie powiedział dobrego słowa, mijali ich starzy, mierząc oczyma groźnemi, a młodzi spuszczając oczy.