Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 1 083.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjaciółmi! — podchwycił Wenecyanin — jakże to straszny całun śmiertelny to nazwisko przyjaciela.
Maseczka podniosła głowę, aż w koronie jéj zaigrały światłami brylanty i pokiwała nią ironicznie.
Rączką uderzyła po ręce Brühla, spartéj na poręczy.
— Mąż będzie kochankiem, a ja przyjacielem; więc sługą wzgardzonym.
— Mąż kochankiem? — rozśmiała się maska — gdzieżeś to słyszał? Dwa te wyrazy kłócą się z sobą. Mój mąż! mój mąż! ale ja go nienawidzę, ja się nim brzydzę, ja go niecierpię!
— A poszłaś za niego?
— Król-ojciec wydał mnie, ale się dobrze stało... wierz mi. Jestem swobodną z nim, jestem sobą i cała zachowam się dla przyszłości. Ja wierzę w przyszłość i gwiazdę moją.
— A spotkająż się kiedy gwiazdy nasze?
— Jeśli są sobie przeznaczone, powinny.
— Mówisz to hrabino tak zimno, tak obojętnie.
— Bo ja zawsze jestem panią siebie, czy kocham, czy nienawidzę. Uczucie, które się zdradza, idzie na łup ludzi.
— Lecz jakże w nie uwierzyć nie widząc.
— A czémże wiara? — rozśmiała się piękna pani, jak gdyby chciała przypomniéć Brühlowi łacińskie przysłowie: „Kto kocha, ten czuć powinien i przeczuwać, a kto nie odgadnie serca kobiety, ten go niewart.“
Kończąc te słowa, wstała nagle, szybko, i nim Brühl się opamiętał, znikła mu z oczów. Jeszcze stał przybity i szczęśliwy razem rozmyślając, gdy Poliszynel do niego przyskoczył, osobliwszy zaprawdę, bo mimo stroju Pulcinella, guzy u sukni, mający z rubinów perłami osadzanych. Zdawał się biedz tu szukać kogoś, a zastawszy tylko Wenecyanina w kątku, zatrzymał się, badając go z wielką ciekawością. Pochylił się aż na ziemię prawie, chcąc mu zajrzéć pod maskę, ale Brühl