Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 2 134.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Można tu było spocząć bardzo przyjemnie, bo na kominie palił się ogień wesoły, rumiana gosposia cóś przy nim warzyła; dwoje dziewczątek zwijało się pomagając jéj, a izba była przystrojona cale pięknie i w sprzęt czysty zamożna. Hender pomógł nieznajomemu rozwinąć się z ogromnego płaszcza i chusty, z pod któréj wyszła chuda, koścista, dziwna, a nie miła postać, z twarzą kancelaryjną, wcale nieprzyjemną. Oczy jéj patrzały jak dwoma świdrami w człowieka, a usta krzywiły się dziwnie i fałdowały.
Spojrzawszy nań, Jonasz który był niepospolitym ludzi znawcą, zaraz sobie rzekł w duchu:
— To jakiś niebezpieczny człek.
Lecz tém gościnniejszym wypadało być dla tak strasznie wyglądającego posła ze stolicy. Choć mieszkańcy Pirny w Saxonii za Reatczyków uchodzą, a Hender był rodem z tego miasta, nie zbywało mu na roztropności. Starł fartuchem krzesło, przybliżył je do ognia i zaprosił siedziéć przybyłego, który bardzo obojętnie wszystkie świadczone sobie grzeczności przyjmował. Był jakby przybity i pogrążony w smutnych myślach jakichś.
Kilka razy gospodarz się cóś odezwał, ale nie odebrał odpowiedzi. Przyniósł szklaneczkę grzanego wina na miseczce i podał ją z uśmiechem: podróżny ją przyjął, lecz ani mu głową nie kiwnął.
— To musi być ważna figura! — rzekł w duchu Jonasz — nieinaczéj.
Podwoił więc grzeczności i dzieciom się kazał trzymać z daleka, gdy wtém dała się słyszéć trąbka, klaskanie z batów, szmér w ganku. Sułkowski nadjeżdżał. Gospodarz jak oparzony wyleciał na spotkanie.
Nieznajomy gość pozostał nieruchomy, zamyślony ze szklaneczką wina w ręku. I to miało swe znaczenie. Właśnie w try-