Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 020.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wpół rudy, najeżony jak szczecina, zdawał się podnosić, gdyby sierć na stworzeniu podrażnioném.
Potarł brodę rozczochraną i zębami, jak miał zwyczaj, kłapnął.
— Wiem to napewno — odezwał się — że przez nasze lasy kupcy będą ciągnęli z Kijowa przed Bożem Narodzeniem. To ich zwyczaj, spodziewają się już nasi. Jechał przodem na zwiady posłany wypatrywać gościniec i po nich pono powrócił. Kupcy mają być znaczni, koni jucznych kilkanaście, a skarby wiozą wielkie...
— Toć pewnie z niemi bez pocztu i straży nie jadą... — rzekł Andruszka.
— Niby to my nie znamy, co to ich straż i najemne pachołki, na cudzych śmieciach. Zbierane licho, kulawe i chrome, byle plecy do liku stały. Tyle tylko, że na okaz, od pospolitego motłochu, dadzą im siaką taką dzidkę... albo mieczyk zardzawiały. Na nich jakby prawdziwy rycerz chuchnął a dmuchnął, na ziemię polecą jak żołędzie, żaden palcem nie kiwnie.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Gwido zmilczał trochę, oczyma rzucając po braciach, dawał truciźnie się rozgościć.
— Eh! — szepnął w końcu — gdyby mi jeno ludzi dano, jabym sobie i sam z niemi dał radę...
— Zła to sprawa — wtrącił Jurga — daj pokój.
— Czém zła? co złego? — podchwycił szwab — niechby miłościwi panowie pojechali daléj do