Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 080.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Uciszyli się z rozmową, bo koło drzwi coś się skrobać poczęło.
Przez szpary zabłysło światełko słabe, odpadł drąg, stróż więzienny, którego niewiadomo dla czego zwano Rybą, wsunął się do lochu, z pękiem łuczywa w ręku.
Człek był takiego wzrostu, że musiał nieco przygięty stać w izbie podziemnéj, któréj dyle nizko leżały... Głowę miał krągłą, kudłatą, z oczyma białemi siedzącemi na wierzchu jak u żaby.
Na gołe ciało okryty kożuchem, z nogami skórą poobwiązanémi do kolan, straszny był jak kat, którego téż obowiązki nie jeden raz musiał sprawować.
Gdy kogo udusić przykazano, zwykle Ryba się podejmował, w szerokie żylaste dłonie ująwszy gardło, niewiele czasu potrzebował, by ofiara bez tchu u nóg mu padła. Naówczas patrzał i śmiał się uradowany, że mu to przyszło tak łatwo.
Zwykle chodził jakby senny, powoli, milcząc, oczyma żabiemi ofiary swe mordując powoli, nim je ręką tknął jeszcze.
Gdy Ryba wszedł, bracia mimowolnie przycisnęli się do siebie, dłonie ich mocniéj się ujęły, serca uderzyły — sądzili, że już po nich przychodzi. Stróż za siebie wziął przy otwieraniu zostawiony za drzwiami dzbanek i kawał czarnego chleba, którym był pokryty... Nie mówiąc nic