Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 158.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Miłościwa pani — odezwał się ks. Petrek — któż to wie, azali ich ocalić nie było można?..
Ciszéj dodał — w jakikolwiek sposób.
Usta zadrżały królowéj, jakby coś powiedzieć chciała, ale się powstrzymała. Westchnęła znowu, ksiądz oczyma przenikającemi ścigał ją ciągle, najmniejszy ruch śledząc pilnie.
— Można ich było ocalić... przechować, a w dobrą godzinę potém, gdy już wszelki gniew ostygnie, znaleść przystęp do króla... Któż skuteczniéj nad was, miłościwa pani, mógłby im wyjednać miłosierdzie i tym, co rozkazom dobroczynnym staliby się posłuszni?..
Królowa Emnilda drgnęła nieznacznie i dodała pocichu.
— Mylisz się ojcze mój, przypisując mi władzę i moc jakąś nad panem a królem moim. Uboga jego służebniczka, był może czas, gdym nad wielkiém sercem jego miała małą przewagę, ale wystygła owa miłość, zwiędła twarz moja, naprzykrzyła się sama uległość. Dziś ja tu jestem jemu tylko może ciężarem, a drugim zawadą...
Ks. Petrek obruszył się bardzo widocznie.
— A! miłościwa pani! — zawołał — czyż się to godzi i pomyśleć!..
— Nie skarżę się — rzekła z łagodnością i rezygnacyą królowa — wierzajcie mi! byłabym występną, gdyby skarga skaziła usta moje. Byłam i jestem szczęśliwą. Więcéj niżeli mnie należy