Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 161.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się do wrót na małe podwórko wiodących. Tu stał karzeł Zyg, w krótkim kożuszku, ogromnéj wysokiéj czapie, z rękami w rękawy pozakładanemi.
Karzeł należał do tych, co z pisarzem nie byli w najlepszém porozumieniu, warczał na niego zawsze, nawet gdy go widział przechodzącym zdaleka, ale kąsać nie śmiał. Duchowni byli na dworze pierwszymi po królu.
Na widok nadchodzącego Zyg żywo ustąpił na bok, udając, że niby go nawet nie zobaczył. Petrek jednak umyślnie wprost natarł na niego.
Dla karła miał już twarz wesoło uśmiechniętą i żartobliwy ton pogotowiu.
— Czegóż to, niepoczciwy, tak uciekasz ode mnie? — rzekł ksiądz łagodnie.
— Ja? uciekam?.. a tożbyście mnie nie zjedli! — rzekł Zyg — przytém że i post. Choć tłusty nie jestem, zawsze mięsa kawałek...
— No... i nadto jesteś potrzebny miłościwemu — rzekł wesoło Petrek — nikt cię nie ruszy...
— E! e! miłościwy już się bezemnie obchodzić nauczył — mruknął Zyg. — By najtłuściejsza kasza, jak ją codzień jeść dają, naprzykrzy się...
Księżyna go poklepał po ramieniu.
— Rozum masz większy niż wzrost — ozwał się pochlebnie — szkoda że statku jeszcze od statury mniéj...
— Ono to prawda — rozśmiał się Zyg — a je-