Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 182.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Zachrzęszczały gałęzie, zatętniał bór, kilka krzyków słyszeć się dało; pod jednym z komorników koń się zaraz zwinął i padł z nim razem, ale na to nie zważano.
Król ścigał zwierza konia pędząc bez miary, jakby na zwierzęciu i na wierzchowcu chciał inne spędzić gniewy i wylać je z siebie. Z okiem zapaloném, przygięty, miotając co miał pod ręką, Bolesław ubiegł znaczny kawał drogi lasem, ciągle zmuszony kołować i wymijać drzewa, gdy jeleń, który się coraz bardziéj odsadzał... znikł mu z oczów nareście.
Jakiś czas król biegł jeszcze, aż konia zasapanego i spienionego, buchającego parą — zatrzymał.
Otaczał go las głuchy, nikogo za sobą, nikogo nie postrzegł przy sobie — nigdzie szelestu i tętnienia słychać nie było... tylko złowrogo... wrony krakały nad starych dębów konarami... Zdawały się szydzić i grozić głosy dziwnemi, przekornemi.
Miał król na piersiach, przywiezioną z Kijowa, misternie rzeźbioną trąbkę z kości słoniowéj, złotem sadzoną. Mógł ją do ust przyłożyć tylko, by dwór powołać do siebie, lecz czy że sam być wolał, czy o niéj zapomniał, zwolniwszy koniowi kroku, począł stępią jechać daléj, noga za nogą, cugle purpurowe z rąk puścił, i obojętnie rozglądał się do koła.