Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 066.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

U wielkiego ołtarza kapłan wychodził właśnie z prymarją, odprawianą o dnia brzasku.
Kościół był mało oświecony i prawie pusty. Poznali łatwo, że byli w tumie poznańskim, w którym tylekroć z orszakiem króla nabożeństwu uroczystemu byli przytomni. Kilku duchownych tylko widać było w chórze i kilka jakichś pobożnych osób świeckich w głębi.
Jak tylko nabożeństwo się skończyło, stary ich stróż otworzył izbę, i nazad przeprowadził do więzienia. Srogo się ono już dwom Jaksom czuć dawało. Cisza, milczenie, próżnowanie, niewiadomość jak długo potrwać może ta niewola, czyniły ją nad wyraz srogą i ciężką. Jurga, którego już i sen nawet nie brał, rzucał się zrazu jak dziki zwierz, potém zbolały opadł na siłach, zatęsknił, zachorzał.
Nie wstawał z posłania, milczał, zdawał się śmierci wyglądać. Wytrwalszy brat czuwał nad nim, i widząc go tak w oczach ginącym, zaklął stróża, aby o tém starszego duchownego uwiadomił.
Tegoż dnia nadszedł on do więzienia. Jurga ledwie, zobaczywszy mógł podnieść głowę, która zaraz na posłanie opadła bezsilna, Andruszka zwlókł się do księdza.
— Mój ojcze — rzekł — winniśmy ocalenie nas od śmierci gwałtownéj, dobroczynności, łasce, niewiemy czyjéj. Lecz zgnijemy tu z tęsknicy,