Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 101.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tykali duchownych, nie widział dotąd klasztoru i nie znał życia jego.
Dla nich ono zdala wydawało się karą okrutną i więzieniem nieznośném, tu zaś spotykali ludzi, co wedle wyrazów kleryka, nietylko szli dobrowolnie, lecz gwałtem się wpraszali do rodziny i widomie w niéj i z nią szczęśliwymi byli. Dla wojaków Bolesławowskich, młodych a butnych, nawykłych do niepomiernéj, dzikiéj swobody, było to niepojętą zagadką. Żaden z nich drugiego nie śmiał zapytać o nią, badali się oczami.
— Ha! — odezwał się Jurga wreszcie, spozierając ku bratu — jeden Bóg wiedzieć to raczy, jak nam tu długo żyć przyjdzie... Ludzie jacyś dobrzy i przyjacielscy... a no... życie?
— Tsyt! lepsze niż w ciemnościach na poznańskim tumie — odparł starszy. — Tobieby się bo chciało... Sieciechównę zabrawszy w lasy gdzie ujść z nią, i siedzieć po staremu między kuflem a polowaniem i wesołemi druhami, albo na wyprawę ruszyć... Ale — nie rychło do tego przyjdzie...
— Cóż my tu z niemi robić będziemy? — spytał Jurga. — Jeść, pić i spać?.. albo z tym młodzieniaszkiem gawędzić?.. Modlić się... i spać znowu... Za płot w las niewolno... do konia ani przystępu!..
— Przecie się nam opat jakiegoś języka uczyć kazał — przerwał Andruszka — a ja nie jestem