Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 149.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

téj ziemi dawnych, dawano mu dożywać w tém, co on swoją dziurą nazywał.
Lasem jadąc poczęli się spinać na górę, u któréj wierzchu widać było okop stary i tyny mocne. Wrota z bierwion ogromnych same wyglądały jak ściana jakiegoś gmachu. Z po za nich i wału nic widać nie było. Gdy u nich stanęli, dzidą uderzył trzykroć Domosul i szeroka furta się otworzyła, za którą wązki most na wysokich stał palach. Za nim w podwórcu tak nędzne szopy z chrustu i ladajakie klecie widać było, iż litość brała nad tym, co w nich mieszkać musiał. W pośrodku trochę pokaźniejszy dworek z przedsieniem na słupkach zdawał się być Domosulowym.
Tu téż on stanął, a wnet postrzyżone parobki, podobne tym, których w lesie widzieli, przybiegły konie zabrać do szopy.
Nic nie mówiąc Domosul wszedł do dworu, pełnego niewiast ubogo w szare płótno poprzybieranych.
Była to służba pańska, gdyż rodziny nie miał. W izbie, do któréj wprowadził, panował taki nieład, dym, walało się tak śmiecie po kątach, iż w niéj nawet posadzić gdzie nie było gości. Przeprowadziwszy przez nią gospodarz, nie mówiąc nic, przodował daléj przez komorę nielepszą, z któréj poczęli iść jakiémś podsieniem na słupach podpartém, a to się w przeciwną góry stronę zniżało i schodziło, gdzie? dostrzedz nie mogli.