Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 202.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pójdę, ano się to na nic nie zda! — Ona tu nic nie znaczy, ją samą ztąd lada dzień wyżeną...
— Daj Boże! — zawołał Bezprym — toby wróciła silniejsza.
I zamyślił się milczący. Potém powtórzył jeszcze kilka razy.
— Trzeba ci iść, niech nie czeka, aby się w niéj co nie zmieniło.
— A jak się do niéj dostać? — mruczał stary — jak? żeby ludzie nie widzieli. Zobaczą mnie tam, to mnie pletniami wysmagają precz.
Bezprym zerwał się z ławy.
W kącie izby stała skrzynia okuta, poszedł do niéj prędko i otworzył wieko. Trzymał w niéj po matce resztę droższéj spuścizny. Dobył ze dna złoty obręczyk i przyniósł go Ghezie.
— Nie dałbym za nic tego, co macierz moja nosiła — rzekł — a no trzeba, aby dziecko jéj obronić się mogło od sromoty. Nie mam nic, co za dziw, że sprzedać chcę, abym sobie szatę dostał nową.
Powiesz, żeś do niéj posłany ode mnie. Rozumiesz — ale obręcz tę dasz jéj odemnie, tak — przez wdzięczność, że wspomniała o zelżonym Bezprymie.
Gheza nic nie mówiąc, wziął złote kółko i wsunął je za nadrę, z głową spuszczoną z izby wnet