— Jakto postawim?
— Niechajby spoczęły.
— Myślicie tu nocować?
— Zobaczymy.
— Ale bo to u nas nie ma miejsca.
— Jakto? a obora, a stajnia?
— Stajni u nas i nie było nigdy, a w oborze drzewo schnie.
— A wasze bydło?
— Jakie bydło?
— Wasze. Albożto i bydła nie macie?
— Krowa stoi w sieni, a kozy pod przydaszkiem za oborą.
Żydzi poszwargotali z sobą po swojemu.
— Jakżeto będzie — spytał Bramko — to nie znajdziemy gdzie tych koni postawić?
— A cóż! chyba na podwórku.
Żyd mruczał gniewnie i chodził bijąc się po bokach; zbliżył się ku wrotom obórki, zmierzył je okiem i powrócił do Macieja.
— Mam interes do ojca, muszę się tutaj zatrzymać i konie te do jutra postawić; uprzątnijcie mi obórkę.
Maciej się rozśmiał. — Oj! oj! a toby było roboty na dwa dni, tyle tam kłod leży. A jeść-że cobyście dali tym koniom?
— Siano.
— Jakie siano? chyba go macie z sobą?
— A toć u was jest. A cóż je krowa?
— Krowa? Konie tyle rozumu co krowa nie mają. Ona żyje liśćmi i gałązkami, zwyczajnie budniczka.
Tu już Bramko kląć począł w niebogłosy i szarpać niecierpliwie czapkę i jarmułkę.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.