Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nu! kiedy tak, zawołał, tem gorzej dla was; bylibyście mieli zarobek, byłbym ojcu nastręczył dobry interes, ale kiedy i koni nie ma gdzie postawić i pokarmić, to ruszę dalej.
— A jakbyście poczekali na ojca? On niebawem nadejdzie i da wam może radę. Tymczasem chodźcie i ogrzejcie się w izbie.
Żyd poszwargotawszy z odartym towarzyszem posunął się do chaty i wszedł nie zdejmując czapki do izby, czarnemi bystremi oczy mierząc panią Pawłowę i Julusię, ciekawie mu się też przypatrujące. Milcząc, pogardliwie rzucił się na ławę przeciw pieca, i zakasawszy poły, począł otrząsać z deszczu.
Jeszcze się był nie rozgospodarzył, gdy drzwi za nim skrzypły i stary Bartosz krokiem, po którym go wszyscy zdaleka poznali, przestąpił próg swojej budy.
Byłto podżyły już, siwiejący nieco, wysokiego wzrostu, olbrzymych ramion mężczyzna, ubrany jak zwykle chodzą budnicy. Na nim szara, krótka kapota, pasem czerwonym ujęta, szarawary grube płócienne, łapcie ze skórzanemi sznurami, czapka mała bez daszka, torba borsucza i strzelba na ramieniu. U pasa w czarnej kaletce krzesiwo, przy niem zwieszony wielki nóż i drót do przetykania zapału w fuzji.
Piękne wyłysiałe czoło odsłonione, ukazało w pełni twarz, nie idealną zapewne, ale pełną głębokiego wyrazu i energii; zdawała się wyciosana z kamienia i ożywiona myślą jakiejś niepocieszonej tęsknoty, niezwyciężonego smutku. Smutek ten w uśmiechu ust, w spuszczonych powiekach, w zmarszczkach czoła się malował. Rzadka, ciemna, krótko przycięta broda, dobrze odbijała przy nagiej prawie i błyszczącej głowie.