Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

czony w troszce mleka, stara instynktowo obejrzawszy się po kątach i nie widząc nikogo, prócz chudego burego kota, poczęła:
— Ot! taki co bieda to bieda! A westchnąwszy — I będzie coraz gorzej a gorzej.
Julusia patrzała milcząc.
— Stary Bartosz całe życie goły był i umrze bez koszuli na grzbiecie; bo coby miał ze szczęścia korzystać, to mu hardość, a jakieś tam szkrupuły tryndają po głowie. Ot, albo i wczoraj! Żyd chciał tylko jaki dzień, dwa, konie przechować. Co jemu do tego jakieto konie. Nie! taki potrzeba koniecznie odepchnąć grosz, kiedy grosz do kieszeni się sunie. Wy bo wszyscy poginiecie przez wasze głupstwo.
— Dajcież pokój! Ojciec lepiej wie, czemu się z tym żydem zadawać nie chce.
— Bo tchórz a uparty! Panie Boże odpuść, ale mi taki prawda cięży i muszę ją wyspiewać; bo co prawda to prawda. Nie takie to teraz czasy, żeby poczciwością żyć można. To i chłop głupi, a powiada: „Nie wziawszy na duszu, nie bude w duszy.”
— Ej pani Pawłowa!
— Co tam! powiem taki prawdę całą! Ojciec stary ma we łbie ćwieka, o Macieju to już i gadać nie ma co, prosto głupi. Ot ty, żebyś miała więcej od nich rozumu, tobyś wszystkich poratowała.
— Ja! ja! a toż jak?
— Niby ty nie wiesz! Porzuć! porzuć! Coto nie rozumiesz, że tybyś wszystko mogła u panicza.
— Co bo mówicie! wam się śni.
— A taki co prawda to prawda!
— Ale bo to nieprawda.