Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

bieństwa, nie śmiem zapuszczać się w niebezpieczne obliczanie; ale to wiem, że szczęściem dla boków Macieja, mnóstwo przedmiotów odrywały go co chwila od wybryków wesołości.
Tam zagapił się na skowronka, który kołował w powietrzu, i patrzał, patrzał, patrzał póki mu z oczów nie zniknął; dalej zajęły go dwie zielone muchy, które śledził aż się gdzieś skryły w rowie; to liczyć zaczynał stado dzikich gołębi unoszące się na roli, myląc się i poprawiając bez końca i t. p. Pracowity umysł jego szukał we wszystkiem zajęcia; w ostatku na grobelce począł w kałuży czystej dosyć robić sobie miny najdziwniejsze i zabierał się do długiej autoskopii, gdy przerwały mu zajmujące to badanie nadciągające z hałasem furmanki. Przy nich konno jechał gumienny, niemal tak cięty jak Maciej, ale w dodatku kurzący sobie w nos fajką, która dla niego wszystkie tak rozmaite zabawy Macieja zastępowała.
— A pan Kasper? — rzekł z uśmiechem niewysłowionej grzeczności Maciej, i brnąc po kolana przez kałużę, poszedł zdejmując czapkę pocałować go w brodę. Przyjaciele poślinili się serdecznie.
— A dokądto, panie Kasprze?
— Do miasteczka! ekonomska hreczka! cha! cha!
Pan Kasper, który był w parafialnej szkółce, chorował na rymy, tak że często i przed panem się niemi dławił.
— Cha! cha! rzekł Maciej — eczka! eczka! bodaj aspana. Całuję nóżki! — i znowu pocałowali się na obie strony.
— Bywaj mi zdrów! nie wpadnij w rów! — rzekł żegnając gumienny.