prowadzono konie, klaskano z batów, prezentowano źrebce, próbowano wierzchowców. W ganku stała czereda przyjaciół, w kurtkach, surdutach, szlafrokach, płaszczach, z cygarami w ustach, fajkami w zębach, kartami w rękach, niedopitym ponczem u gęby.
Wśród nich słuszny, piękny, młody człowiek, arczysty[1], ogromny, zdrów jak koń, silny jak niedźwiedź, wesół jak ryba, śmiały jak lew, zbudowany jak olbrzym, głośno krzyczał i dowodził wszystkimi. Byłto biedny Jaś, poczciwy Jaś, syn pani podkomorzynej.
Nie wiem czy miał lat dwadzieścia kilka, tak młodo mu z oczu patrzało, tak życiem pierś buchała, taki w słowach był ogień; a obok, jakie w tychże oczach znużenie, w tej piersi czczość i tęsknota niczem niezagłuszona, w wyrazach ust zgrzybiałe szyderstwo!
Jaś durzył się nie bawił, szalał nie żył, upajał a nie weselił. Z szału w szał, z pijaństwa w pijaństwo wpadając, z odurzenia w odurzenie, biegł szybko drogą życia nie śmiejąc ni za siebie obejrzeć, ni przed siebie rzucić okiem. Ludzie mówili — szczęśliwy; on przecież ciężko wzdychał przez sen, zasępiał się nawet po pijanemu, chmurzył brwi skoro sam jeden pozostał. I potrzebna mu była ta szuja co go otaczała, co mu szumiała w uszy, migała przed oczyma, co mu śpiewała, brzęczała, pochlebiała, płaszczyła się przed nim i rękę wyciągała bezwstydna; bo sam sobie zostawiony nie wiedział co z sobą począć. Sam jeden zostawszy, musiał kłaść się, spać lub wlec się do ekonomowej, słuchać rozbitej gitary i piszczącego jej śmieszku; a w ostatku łajał, bił i pędzał począwszy od psów pokojowych aż do ludzi.
Byłato właśnie chwila szału i upojenia. Noc zbiegła
- ↑ Błąd w druku; powinno być – barczysty.