Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.

na kartach, na śpiewaniu, na skokach, przy butelkach i dziewczętach; ranek powitał rozmarzonych, rozkołysanych, szczęśliwych!! Jeśli się to nawet u nich szczęściem nazywało! Teraz próbowano koni, szachrowano psami, mieniano się na najtyczanki, frymarczono strzelbami, i zapijano każdy handel, każdy zakład, każdą wygraną i przegraną.
Jaś rzucił się na oklep na konia, ścisnął go silnemi nogami, wywinął nim na dziedzińcu, zakrwawił mu pysk mundsztukiem, w chwili okrył go potem i pianą, zasapał; a dowiódłszy odwagi, siły i zręczności, z odkrytą piersią, odkrytą głową i palącemi dłoniami, skoczył na ziemię w biegu, rzucając wierzchowcowi na łeb cugle, i wracając z pewną dumą rozkoszną na ganek, między towarzyszy.
— Niechże kto z was tego na nim dokaże!
— Brawo! — rozlegało się w sieniach.
— Wielka sztuka — zaburczał ktoś na ławce.
— Sztuka! żadna sztuka! Hej! podajcie tu panu wierzchowca, prosimy spróbować.
— O wa! no to cóż! sprobuję! — I mały, blady, suchy Kazio, który się zgrał w nocy i kwaśny był jak ocet, podbiegł zapalczywie ku karemu. Skoczył raźnie, ale gdy siadł na niego, oczy mu na łeb wyparło, usta się ścięły, dęba się spiął koń pod nim, potem dał szczupaka i — Kazio na murawie.
— Brawo! brawo! majster! — Jeszcze głośniej krzyczą panowie — Wiwat leżący! zdrowie leżącego!
Podniesiono: go z ziemi, oblano dla otrzeźwienia rumem, napojono szampanem i znowu wesoło.
— Teraz już i mama wstała, pójdziemy strzelać do celu.