Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

z jej słabości, z jej nieprzerwanej ekstazy co świat zasłania, naigrawa się i szydzi.
— Jakże moja Teklusiu, powiadasz — pyta idąc drogą panay[1] Trawskiej — Jasisko moje zdrowe?
— O! proszę pani, jak rybka dzięki Bogu, zdrowiuteńki.
— Widziałaś-że go ty dzisiaj?
— A jakże. Biegałam oddać dzień dobry od JW. pani; chciał zaraz pospieszyć sam, ale to za temi gośćmi...
— O! jużto powiem ci szczerze kochana Tekluniu, ci goście mnie męczą. Ledwie mogę zobaczyć Jasia. Zbieram mu się nawet kiedyś powiedzieć, że nadto do siebie figur przypuszcza, i Bóg tam wie wreszcie jakich! Ale to serce złote! przez dobroć to robi. Jakże moja Teklusiu, spał dobrze?
— Dobrze kochana pani!
— A ten kaszelek?
— Zupełnie ustał po ślazie!
— A nosiż na piersiach watowaną załóżkę?
— Nosi proszę pani.
— Cóż oni tam robią?
— Nie wiem prawdziwie, ale mają podobno jechać na polowanie.
— O! jużto straszny myśliwy, jak nieboszczyk stryj. I to polska natura: aby się tylko nie przeziębił, albo nóg nie zamoczył. Czy mówiłaś kochanie drogie, żeby włożył lisiurkę?
— A jakże, i przyrzekł.
— Boto teraz ranki chłodne moja Tekluniu. Ale, ale, jakże się tam ma ta poczciwa ekonomowa?

— Lepiej proszę pani. Koniecznie dziś być chciała

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – panny.