Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

Panna Trawska przyklękła na ścieżce i pocałowała podkomorzynę w kolano, ta ją znowu w głowę.
— Kiedy już pani mi tyle pozwala i taka łaskawa, to i reszty nie utaję — dorzuciła wstając z westchnieniem.
— No! no? cóż takiego?
— Wszakto i słabość ekonomowej nie bez przyczyny, ona się biedaczka zmartwiła i zlękła o męża.
— A mężowiż co?
— Pani wie że on jednodworzec?
— I cóż?
— Koniecznie go chcą stawić w rekruty.
— Mój ty Boże! i powiadasz że jego żonatego mogliby wziąć?
— O! czemuż nie, nawet kolej na niego. Trzeba około stu rubli, a ja nie mam pieniędzy! Co my tu poczniemy? Chybabym gdzie pożyczyła.
— Niechno się po mszy naradzim, jakoś to załatwim. Biedne człeczysko! Prawda że i żona w niemałym być musi strachu? Proszę! proszę! Muszę ją pocieszyć zaraz.
— A! niech się JW. pani zmiłuje, nic jej o tem nie wspomina; mąż stara się przed nią udawać, że to omyłka, że to fałsz.
— No to nic jej nie powiem. A odesłałaś serce do miasteczka kwartałowe do szpitala?
— Wczoraj.
— I dla żydów?
— Także.
— A moje wdowy?
— Modlą się za swoję dobrodziejkę.
Gdy tych słów domawiały, były już na wschodach