Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

— A o sześćdziesiąt? spytał Maciej.
— O sześćdziesiąt?
— Fanfaron! sprobujże! — zawołał Jaś.
— Jasny pan żartuje.
— Nie! nie! — ile razy trafisz, dam ci za strzał po dukacie, i to tylko o czterdzieści.
— Jakto dukacie? spytał budnik.
— Otóż bałwan! nie znasz dukata?
— Za cóż do kata? Jak chybię to do kata, a póki...
Wszyscy się śmiali.
— Ktoś ty taki, nieoszacowany brusie?
— Budnik, JW. panie.
— Zkąd?
— Z Osikowego Ługu.
— A! z moich lasów.
— Syn Bartosza, JW. panie, rodzony. JW. pan zna Pawłowę? Otóż Pawłowy synowiec, a Julusi JW. panie brat, a to Burek mój pies, proszę JW. pana.
Wszyscy polegli od śmiechu, bo od wyrazów śmieszniejszą daleko była rozradowana i promieniejąca twarz Macieja.
— No! strzelajże, kiedyś z nas żartował, a jak chybisz, bez pardonu stęplami.
— O! tego nie! JW. panie.
— Nie chcesz?
— Jak chybię, to wolę w pysk wziąć.
— No, zaraz widać kto ma rozum, pewny jesteś że ci nie dam. Strzelaj.
Budnik położył czapkę na ziemi, wziął strzelbę pańską podaną mu, pokiwał głową i oddał ją nazad.
— To śliczne strzelbisko, ale djabeł jego wie gdzie u niej co jest; ja z tego instrumentu nie potrafię.