Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

— A może ze swojej? tem lepiej.
Wsród nieprzerwanych śmiechów wyrwano Maciejowi z rąk jego strzelbę, powiązaną sznurkami, zardzewiałą od wilgoci, a w niektórych miejscach wyślizganą od noszenia; niepozorną, długą, ciężką jak szyna żelazna, z zamkiem klapiącym jak stare pantofle. Panicze dobrze się z niej przymierzając i celując naśmiali, gdy budnik tymczasem nic nie słysząc i nie widząc, szukał w głębokiej torbie kul, bez których nigdy nie chodził, i nie patrząc na nikogo, zabierał się do nabijania.
Place! place! Komedją będziemy mieli — zawołał Jaś. — Widzisz cel?
— Nie widzę.
— Jakto? koło, a w kole czarną plamę?
— Plamę to widzę, ale bardzo ogromna.
— Jakto! duża ci jeszcze?
Maciej głową kiwnął. Posłano służącego, który kredą w środku celu biały znak położył.
— A teraz?
— Poprobujem.
— Stoim o czterdzieści kroków, nie zmieniam słowa, za każdy raz dukat. No! śmiało!
Zawczasu zabierano się już szydzić, gdy krótko urwany strzał dał się słyszeć i kula w samym znaku białym uwięzła. Maciej ani zważając na podziwienie i oklaski powszechne, już po raz drugi nabijał, po raz drugi trafił.
— Co chcesz za lufę?
— To nie na sprzedaj.
— Dam ci co zechcesz! — ozwał się jeden.
— Jak to co zechcesz? a jak zechcę...
Tu myśl nie przyszła czegoby mógł zażądać, i do-