Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

miętam kiedy mój nieboszczyk szedł w tę nieszczęśliwą godzinę, co się miał pobić z tym krzywonosym a potem tak zmarnieć, to i wówczas także sól mi się z drewnianką wywróciła. I także na prawą stronę. A tu mierzchnie, dalibóg że mierzchnie!
Zapalono łuczywo w bondurze, i dwie kobiety zaczęły prząść w milczeniu, przerywanem tylko niekiedy przysłuchiwaniem się zwodliwemu szumowi wiatru, który zdawał się to chodem ludzi, to turkotem wozu. Już się i dobrze ściemniło.
— No, jużto taki nie bez kozery — mówiła Pawłowa pokaszlując — gardło dam, że tu djabelska jakaś sztuczka jest. Stary nigdy się tak bez strzelby nie zabawią; a Maciej, choć taki Boże odpuść głupi, ale też i tchórz po nocy, i w lesie włóczyć się po zmierzchu nie lubi.
— A jak kowal konia nie dał?
— To nie może być, kum. A zresztą kto go wie? może, może! Ja taki zawsze mówiłam, że to chytra sztuka; wiele obiecuje, jak przyjdzie do rzeczy zwłaszcza taki mnie, to na obwinienie palca nie zrobi nic. Zawsze mówi: daj mi asani pokój. Chłopisko! O jużto z chamem to i w kumy zadać się nie warto; taki cham chamem!
— Ej! ciotuniu! a przeszłego roku na przednowku kto nas ratował?
— Wielka mi rzecz! taki bogacz, sam nie wie o swoich skarbach; kapnął tam co mu z nosa spadło; nie warto o tem i gadać.
Julusia nic na to nie odpowiedziała. Słuchały znowu, nikt nie przybywał.
— Dziw to dziw — odezwała się znowu Pawłowa po chwili, niecierpliwie kręcąc głową — od ilu lat tu je-