Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jakbyśmy pomyśleli?
— Cóż my wymyślim?
— Czyżto już niewinnego poratować nie można?
— A gdybyśmy się złożyli? — dorzucił jeden pocichu.
— Tak! jakbyto było z czego!
— Porzućcież! znajdzie się, aby wola tylko. Tu skórka lisia, tam kilka zajęczych, gdzieś może i łosia; u tego trochę masła, u drugiego niepotrzebne cielę. Żebyśmy chcieli, znalazłoby się posprzedawawsy[1] z czego złożyć jaki grosz.
Wielu wprawdzie niebardzo na to przystać chciało, ale gdy się starsi na to zgodzili, drugim już było wstyd, i niejeden odwiązał z brudnego węzełka zachowany groszyk z westchnieniem składając go do kupki.
W chacie pana Marcina, niedaleko Bartoszowej budy położonej, zeszli się wszyscy w sobotę, i tam przy kieliszku (bo Marcinowi na to stało, kawał bowiem pola obrabiał, a syna miał co mu służąc dworsko dopomagał potroszce) poczęli się naradzać, komu pójść do Pomocnika.
I trzech starszych a wymowniejszych, i śmielszych, ofiarowało się do tej ciężkiej posługi.
— Wszystko dobrze — rzekł jeden po naradzie — ale jak starego da Bóg uwolnią a do domu wróci, dalibóg nie wiem co będzie.
— A co ma być? — mruknął inny.
— Albo go nie znacie? O córce nie wie, a jak się dowie, nie zniesie tego lekko.
— Ba! albożto on pierwszy?

— Nie chciałabym też być na miejscu Pawłowej! — mruknęła gospodyni.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – posprzedawawszy.