Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

— O! bieda jej będzie!
— At! wylazłszy z gorszego kłopotu.
— Coto wy gorszem nazywacie? Pan Bóg wie co gorsze! Niewinnemu nigdzie się nic nie stanie, a i tu sam Bóg nie poradzi na takie nieszczęście.
— Oj! prawda pani Marcinowa! Ależ taki, gdyby stary powrócił, toby coś pomyślał.
— Córka oszalała; dwór pomaga, ale to nie na długo: potem przyjdzie golizna i nędza. — A!
Zamilkli. Marcin pokiwał głową i wąsa pokręcił.
— Wszystko taki — rzekł — lepiej żeby gospodarz był w domu.
— Tylko mu na razie nie mówcie o tem.
— Musi już wiedzieć.
— Nie! nie! Któżby się zaś odważył z tem do niego przystąpić.
Długo tak jeszcze gwarzyli budnicy, aż gdy wódki i zakąski niestało, pobrawszy z kąta strzelby, bez których ruszyć się nie mogą, pocałowawszy się z gospodarzem, a żonę jego z kolei wszyscy w rękę, rozeszli się umawiając kto do miasteczka z Marcinem miał iść, o miejsce i godzinę.
Nazajutrz rankiem, w borsuczych torbach, nowych łapciach i białych koszulach, ale bez strzelb, trzej wysłańcy spieszyli do pana Pomocnika.
Na kraju lasu przyłączył się do nich przypadkowo idący czwarty (byłato niedziela), i tak gwarząc powoli pociągnęli ku mieścinie, której szary kościołek, białą cerkiew i czarne domostwa zdaleka widać było.
Niełatwoto w dzień targowy dostać się do tak wysokiego urzędnika, jakim jest w miasteczku pan Pomocnik. Tysiąc interesowanych drzwi jego oblegają; i