— A właśnie, że choć wiele mogę, bardzo wiele mogę, i prawie wszystko mogę, a jednak są takie rzeczy.... Bo widzicie, wy tego ciemni ludzie nie rozumiecie, że tu zakon to dzieło!
Budnicy pokłonili się w milczeniu.
— I mógłbym uwolnić zresztą jeśli zechcę, ale kto za niego ręczy?
— My wszyscy.
— No! no! poczekajcież! namyślę się, namyślę. Pójdziecie do kancelarji i pomówicie tam z moim sekretarzem...
Do wieczora przeciągnęły się starania; zmierzchem nareszcie wydany został rozkaz uwolnienia dwóch budników, z tem jednak, żeby się na zapotrzebowanie stawili. Strzelbę Bartosza zabraną w budzie, na ręce Marcina wydano.
Pospieszyli więc do więzienia budnicy, weseli i swobodni, że przecież raz skończyli to, co się im już nieskończonością wydawać poczynało. Bartosz jak zwykle leżał na słomie podparty na łokciu, gdy trzej wysłańcy przyszli mu oznajmić uwolnienie jego.
— No, panie Bartłomieju — rzekł Marcin wesoło wchodząc — dzięki Bogu jesteście wolni.
Podniósł głowę.
— Ha? — spytał nie dowierzając.
— Wstawajcie i chodźmy ztąd; jesteście wolni.
— Doprawdy? — Zerwał się na nogi. — A! Bóg wam zapłać! — I wyciągnął rękę ku pierwszemu z brzegu. — Ha! ależ mi się zdaje, jakbym dziesiątek