Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/095

Ta strona została uwierzytelniona.

lat tu siedział. A Maciej?
— I Macieja uwolnili.
— Chwała Bogu!
W tej chwili wszedł i syn nieśmiało do izby, z krótką fajeczką w ręku, bo ta go już nie opuszczała ani na chwilę. Ojciec popatrzał na niego, łzy mu się zakręciły w oczach i cicho szepnął:
— Ciężka Boża kara, ale sprawiedliwa! Dziej się wola jego. — I silniejszym już głosem, odezwał się nakładając torbę: — No! chodźmy.
— A Julusia? A Pawłowa? — spytał na progu. — Co to jest, że żadna z nich nie dowiadywała się o mnie. Julusia zwłaszcza, moje ulubione dziecko. Nigdym się tego strapienia od niej nie spodziewał.
Budnicy zamilkli, w ich oczach wyczytał już stary łatwo jakiś przestrach i niepokój.
— Co się z niemi dzieje? — spytał znowu.
— A co! poczekajcie! Ot pójdziemy się ogrzać do Icka nad most, to tam wam wszystko rozpowiemy. Juściż nic tam, nic, nie frasujcie się.
To „nie frasujcie się” zachmurzyło czoło Bartosza, poszedł milczący, i ani słowa nie odezwał się już idąc przez miasteczko. W ulicy pociągnął całą piersią powietrza, spojrzał na niebo na którem połyskiwać zaczynały gwiazdy, otrząsnął się i szerokim krokiem dognał wyprzedzających go towarzyszów.
W karczmie na kraju miasteczka leżącej, w izdebce oddzielnej, bo pierwsza wspólna wszystkim, zajęta była mnóstwem popitych wieśniaków, przysiedli na ławach budnicy. Kazano przynieść wódki, ale rozmowy nikt począć nie śmiał. Stary Bartosz ust nie otwierał, ci zaczepić go nie śmieli. Milcząc trącono w kieliszki